Ostatni kowboj, król stylu, bohater opozycji

Na dziesiątą rocznicę odejścia Jacka Madanego (1964-2013)

Dzięki niemu ostrzegliśmy Polaków na łamach prasy Konfederacji Polski Niepodległej, że władza komunistyczna wykorzysta powszechny spis obywateli do ich inwigilacji. Przekazując nam informacje na ten temat Jacek Madany, służący wtedy z poboru w jednostce podległej MSW, ryzykował nawet pięć lat więzienia.
 
Nie trafił za kraty, bo jego tożsamość pozostała najgłębiej chronioną tajemnicą. Kim jest autor, nie powiedziałem nawet Leszkowi Moczulskiemu ani Krzysztofowi Królowi. Nie zawiódł się na przyjaciołach, my na nim również: wiadomości przez niego przekazane okazały się bezcenne. 

 

Zdradliwi resortowi domokrążcy

W “Orle Białym”, piśmie organizacji akademickiej KPN (nie tylko studenckiej, bo należał do nas także jeden asystent z wydziału biologii) w numerze 9 z 1988 r. autor ukryty pod kafkowskim pseudonimem “Maciej Paraluch” w artykule “Kulisy spisu powszechnego” przestrzegał, żeby nie ufać rachmistrzom. Połowa ich bowiem rekrutowała się z resortu spraw wewnętrznych. “Będą to najbardziej spostrzegawczy i w miarę obrotni” – zaznaczał autor. Ich głównym zadaniem stało się przepatrywanie nam kątów.
 
Ekipa Wojciecha Jaruzelskiego i szefa MSW Czesława Kiszczaka nie rozstrzygnęła bowiem jeszcze wtedy, czy z opozycją zamierza walczyć czy negocjować i zbierała informacje o miejscach jej spotkań czy drukarniach i składach drugiego obiegu. Pozaspisowe zadania resortu traktowano tak poważnie, że w trakcie kursu przygotowawczego dla autentycznych rachmistrzów, głównie studentów i dorabiających do świadczeń emerytów, kiedy ktokolwiek zadał niewygodne pytanie – został z akcji spisowej za to wyłączony.
O wszystkim tym powiadomił nas Jacek Madany, odbywający służbę zasadniczą w jednostce zawiadującej ewidencją ludności. O przydziale tam zdecydowała omyłka pułkownika z wojskowej komendy uzupełnień. Wczorajszy po popularnych imieninach zupak, mylnie skojarzył widniejącą w papierach poborowego “szkołę informacji turystycznej” z informatyką.
 
W ten sposób Jacek znalazł się w zajmującej się m.in. wprowadzaniem numerów PESEL jednostce przy Szczęśliwickiej w Warszawie. Czasu tam spędzonego nie zmarnował: jedna z pracownic centrum została jego żoną (zawsze z wielkim naciskiem powtarzał, że nie jest ona funkcjonariuszką: zresztą zostali ze sobą do końca), a on sam przekazał nam informacje, za sprawą których tamten numer “Orła Białego” dosłownie wyrywano kolporterom z rąk.
 
Został wtedy bohaterem opozycji antykomunistycznej, jednak prezentowanie go wyłącznie w tej roli zubożałoby jego niezwykłą osobowość. Pozostawał bowiem również oryginałem i twórcą własnego, niepowtarzalnego stylu. 
Jacek Madany, zdjęcie z czasów Batorego. Źródło: Beata Rutkowska, "Dioda".

Wyróżniały go rozległe zainteresowania: od sportów walki po muzykę country, której namiętnie słuchał. Jego starsza siostra była gwiazdą tego nurtu, śpiewała piosenki po angielsku na tyle lat przed Eurowizją i polskim w niej udziałem. Chodził w kowbojskim kapeluszu i kamizelce oraz wysokich butach niezależnie od pory roku. Pasjonował się pisarstwem Jarosława Haszka i naszego Tadeusza Konwickiego.

Jeszcze w starym ustroju odbył obowiązkowe praktyki w Gromadzie i Harcturze, socjalistycznych biurach podróży. W wolnej Polsce założył własną firmę. Specjalizował się w prowadzeniu wyjazdów tematycznych, co w tej branży stanowi wyższy szczebel wtajemniczenia. Organizował wycieczki rolników francuskich do polskich gospodarstw agroturystycznych. Pamiętał też o wakacjach dla podopiecznych domów dziecka, do czego regularnie dokładał, niezależnie od standingu finansowego własnej firmy. Gdyby dożył obecnego czasu, z pewnością znalazłby też pomysł na wypoczynek i rozrywkę dla dzieci wojennych uchodźców ukraińskich.

 

Ze starej inteligencji

Pochodził, jak się podobno przed wojną mówiło, ze starej inteligencji. Rodzice należeli do Związku Literatów Polskich: w witrynie księgarni przy Nowym Świecie stała monografia jugosłowiańskiej prozy partyzanckiej autorstwa jego ojca docenta Edwarda Madanego. Matka tłumaczyła z bułgarskiego, a przed moim egzaminem na podyplomowe dziennikarstwo pokazała mi, jak stawia się profesjonalnie znaki korektorskie. Każde wakacje Jacek spędzał w domu pracy twórczej w podwarszawskich Oborach, wśród pisarzy, o których uczyliśmy się w szkole. To od niego pożyczyłem drugoobiegowe wydanie “Pięknych dwudziestoletnich” Marka Hłaski, autora wtedy dla naszych roczników kultowego.   
 
Zaś sam Jacek Madany stał się specjalistą od twórczości Tadeusza Konwickiego. Zakładałem wspólnie z Magdą Pietrzak – późniejszą żoną wiceministra kultury w trzech rządach wolnej już Polski, Tomasza Merty, który nie wrócił z delegacji do Smoleńska – na Uniwersytecie Warszawskim w połowie lat 80. pismo literackie, korzystające z przygotowanej w czasach karnawału legalnej Solidarności ustawy o szkolnictwie wyższym, zezwalającej na znaczną swobodę studenckim kołom naukowym. Udaliśmy się więc razem z Magdą do leserów z Warszawskiego Koła Polonistów (sam jego skrót pusty śmiech wzbudzał: WKP kojarzyło się z partią bolszewików, tylko małego “b” w nawiasie brakowało) z propozycją nie do odrzucenia: szyld za sukces. Szefowie koła naukowego podpisali od ręki papiery, że nasze pismo to również ich inicjatywa, więc mogli dalej nic nie robić, zwłaszcza, że wtrącać im się nie pozwalaliśmy. Mieli się za to czym pochwalić. Pani dziekan z polonistyki Zofii Mitosek, co komunizm kochała podobnie jak my, takie uzasadnienie w całości wystarczało.
Gimnazjum im. St. Batorego, zdjecie sprzed wojny. Zrodlo: polska-org.pl

W pierwszym numerze “Materiałów Naukowych WKP” (najnudniejsza w świecie nazwa zmylić miała tropicieli) najdłuższym tekstem pozostawał mój szkic “Raport o stanie wojennym – próba analizy” o czytanej właśnie na falach Radia Wolna Europa książce Marka Nowakowskiego. Jak przystało na młodego gniewnego skarciłem zresztą renomowanego pisarza za to, że wartości literackie uszczupla na rzecz słownej propagandy i udowodniałem, że zabieg ten wzmacnia, a nie osłabia komunizm, bo najlepszą bronią przeciw temu ostatniemu pozostają dzieła wielkie, a nie tylko 

zaangażowane.  Zaś żeby i o nich dać czytelnikowi pojęcie – u Jacka Madanego zamówiłem recenzję “Bohini”, utkanej z symboli, najbardziej litewskiej z ducha i jednej z najtrudniejszych powieści Tadeusza Konwickiego, w której Stalin i Hitler pojawiają się jako złe duchy kniei. Zrozumiała i zwięzła, podobała się wszystkim.

Tak jak w Liceum Batorego napisane przeze mnie wypracowania zwykle obsługiwały połowę mojej żeńskiej w większości klasy, bo zwykle długo się prosić nie dawałem, a pióro miałem tyleż lekkie co szybkie, tak na polonistyce ze sprawą profesorskiej biblioteki ojca i sporego oczytania pozostawałem dla wielu rodzajem guru od literatury. Ale gdy Ela z Włocławka poinformowała mnie, że za temat dyplomu bierze prozę Konwickiego – powiadomiłem ją z kolei, że oczywiście pomogę, jak potrafię, ale znam kogoś, kto zrobi jeszcze lepiej.
 
Litera “M” w transporcie miejskim nie oznaczała jeszcze wtedy metra, chociaż Jaruzelski już wtedy w celu jego zbudowania grzebał w ziemi, z czego – podobnie jak z innych generalskich przedsięwzięć – nic nie wyszło. W latach 80. “M” to był jeszcze autobus pospieszny, dojeżdżający na Bródno. Nim właśnie pojechaliśmy z Elką do Jacka. Weszła nieśmiało i na bosaka, nie posiadając się później ze zdumienia, że zarekomendowany jej spec od Konwickiego nie jest wcale starszym brodatym panem siorbiącym herbatę z cytryną przy lampie z zakurzonym abażurem, lecz pełnym elokwencji dwudziestoparolatkiem od początku polewającym nam obficie peweksowską whisky i sypiącym jak z rękawa inteligentnymi dowcipami. I naprawdę we wszystkim, co Konwickiego dotyczy – omnibusem. 

 

Kwitło wtedy życie kulturalne, nie drętwe, tylko żywe. W katakumbach największego w stolicy Kościoła Wszystkich Świętych przy pl. Grzybowskim nie sprzedawano jeszcze wówczas, jak później, antysemickiej literatury, tylko wyświetlano pod marką Klubu Inteligencji Katolickiej “Miłość w Niemczech” Andrzeja Wajdy, filmy nonkonformistycznego Rosjanina Andrieja Tarkowskiego i “Blaszany bębenek” Volkera Schloendorffa, nie dopuszczony na ekrany oficjalnych kin z bileterką i repertuarem z powodu sceny, jak radzieccy żołnierze gwałcą niemieckie kobiety w zdobytym Gdańsku. Na dziedzińcu Episkopatu przy Żytniej pomimo październikowego chłodu oglądaliśmy w dwa tysiące osób wcale nie katolicki, ale awangardowy, wybitny i sekowany przez władze Teatr Ósmego Dnia z Poznania. Na wieczorach autorskich w klasztorze przy Freta słuchaliśmy poetów: Ryszarda Krynickiego i Jana Polkowskiego. Kiedy po projekcji, spektaklu lub spotkaniu literackim szliśmy z dziewczynami na kawę do “Telimeny” na Krakowskie albo pod Herby na Piwnej, pytały Jacka Madanego po prostu, co studiuje, bo trudno im było sobie wyobrazić, że ten wytrawny dyskutant, 

Liceum im. Stefana Batorego. Zdjęcie współczesne. Źródło: batory.edu.pl. Fot: Radosław i Alina Kaminscy.

starannie ważący rozmaite racje, nie jest z uniwerku ani z polibudy. I nie mogły się nadziwić, gdy się dowiadywały, w zależności od momentu zadania pytania, że uczy się w pomaturalnej turystycznej, odsługuje “wojo” tam, gdzie lepiej nie mówić albo pracuje w jakimś socjalbiurze podróży. Należy się więc parę słów wyjaśnienia, czemu w ślady rodziców nie poszedł.

 

Do szkoły pod górkę? Ale jaka to była szkoła…

Żywą inteligencję Jacka doceniali również nauczyciele, zwykle lubiący postawnego i wygadanego chłopaka o doskonałych manierach i bogatym słownictwie, ale uznanie to nie przekładało się na dobre stopnie, podobnie jak rozliczne talenty młodego Madanego – na pracowitość. Z tego też powodu Jacek powtarzał w Batorym drugą licealną.
 
Chyba na tym nie stracił. Najpierw bowiem chodził do klasy z obecnym senatorem Aleksandrem Pociejem i jego przyszłym antagonistą, zwolennikiem reformy wymiaru sprawiedliwości sędzią Janem Majchrowskim a także celebrytą, dyrektorem wielu teatrów i felietonistą kulinarnym Maciejem Nowakiem. Potem zaś już w naszej humanistycznej z przyszłą scenografką Dorotą Kołodyńską, z Anią Kowalską, której ojciec po mistrzowsku pilotował transatlantyckie lotowskie samoloty do Nowego Jorku (mój tata zawsze powtarzał, ze na pokładzie czuje się bezpiecznie, gdy wie, że za sterami zasiada kpt. Kowalski)  i z Beatą Rutkowską, której znakomite historyczne komentarze miały po latach wzbogacać moje artykuły w różnych mediach.
Krzysztof Kamil Baczyński herbu Sas, ps. Jan Bugaj, Emil, Jan Krzyski, Krzysztof, Piotr Smugosz, Krzysztof Zieliński, Krzyś (ur. 22 stycznia 1921 w Warszawie, zm. 4 sierpnia 1944 tamże) – polski poeta czasu wojny, starszy strzelec podchorąży Armii Krajowej, podharcmistrz Szarych Szeregów, jeden z przedstawicieli pokolenia Kolumbów. Zginął w czasie powstania warszawskiego jako żołnierz batalionu „Parasol” Armii Krajowej.
Warszawskie Liceum Batorego to była dobra sanacyjna szkoła, jak w czasach, kiedy nauki pobierał tam poeta Krzysztof Kamil Baczyński, nawet stan wojenny nie zmienił jej niepowtarzalnego klimatu. Chociaż walka z komunizmem pozostawała ślady nawet na naszych twarzach. I nie mam tu wcale na myśli ponurych często w owym czasie min.
 
Pamiętam, jak witając się z Beatą Rutkowską na rozpoczęcie roku szkolnego 1982/83 zaniemówiłem z wrażenia, widząc sińce na jej twarzy po demonstracji z dnia poprzedniego w rocznicę porozumień gdańskich. Wychowany w profesorskim domu pobite kobiety widywałem bowiem wcześniej tylko w filmach o okupacyjnej tematyce. Zaś Jacek Madany po którymś 3 Maja przyszedł na lekcje z policzkiem podrapanym jakby dopiero co oswajał żbika lub rysia: a to tylko strumień wody z zomowskiej armatki wodnej rzucił go na chropowatą ścianę jednej z kamienic na Starówce. 
 
Życie nie składa się jednak wyłącznie z walki. Pozostawialiśmy zwyczajnymi nastolatkami. Tak jak w naszej szkole skupiającej młodzież określaną wtedy 
mianem bananowej jeden z kolegów zdobywał sobie mir i zainteresowanie dziewczyn w żeńskiej w większości klasie humanistycznej, podjeżdżając na lekcje zastawą zatrudnionego w Radiokomitecie taty, tak Jacek pozycję towarzyską zawdzięczał niezliczonym konceptom, którymi zwykł ubarwiać banalne nawet sytuacje. I powiedzonkom, jak słynne “jeszcze kilo palenia” którym w szkolnej toalecie pełniącej też funkcję palarni kwitował uwagi, że dopala już filtr niełatwo wtedy dostępnego winstona czy camela.   
 
Chociaż klasa była humanistyczna, rodzice zafundowali mi korepetycje z matematyki. Źle nie trafiłem. Jola, która do nas przychodziła, jako drugi fakultet obok matmy wzięła polonistykę. Pisywała wiersze, które jako przyszłemu krytykowi literackiemu przynosiła mi do oceny. A że w przeszłości zdążyła być już więźniarką polityczną – jako córka generała Ludowego Wojska Polskiego po dość przypadkowym zatrzymaniu z bibułą w plecaku, trafiła na długo na Rakowiecką, bo trwały frakcyjne rozgrywki w aparacie przymusu, co na niej się skrupiło – nie da się ukryć, że mieliśmy o czym rozmawiać. Od czasu do czasu jednak dla przyzwoitości zbadaliśmy też jakiś przebieg zmienności funkcji.
 
Traf chciał, że gdy w Batorym wywołał mnie do tablicy matematyk, dostałem dokładnie taki sam przykład, jaki dzień wcześniej mozolnie przebadałem wespół z moją poetką.
 
Wszystkich zamurowało, bo zamiast – jak zwykle – oddać walkowerem, po prostu zadanie rozwiązywałem. W zupełnej ciszy dawał się usłyszeć wyłącznie trzask kredy. I nagle głos Jacka Madanego:
– Łukasz, może się do Gottwalda przeniesiesz? 
I salwa śmiechu. W tej drugiej szkole, noszącej imię czechosłowackiego odpowiednika Bolesława Bieruta, uniwersyteccy wykładowcy po godzinach przygotowywali wtedy wybitnie zdolnych nastoletnich matematyków do międzynarodowych konkursów i olimpiad. To była taka hodowla cyborgów. Zresztą po latach skorzystały na niej głównie wyższe uczelnie amerykańskie, kanadyjskie i południowoafrykańskie a nie te w kraju. Kolegę po Gottwaldzie, kiedyś mieszkającego na moim piętrze, spotkałem niedawno na Nowym Świecie w trakcie krótkiego jego pobytu w kraju. Zajmuje się eksportem komputerów. Nie od nas. Z Australii. 
Kiedy indziej Alicja Wancerz, nasza polonistka w Batorym, zażyczyła sobie odczytania zadanych wypracowań. Żeby ratować innych, zgłosiłem się ze swoim. Ale nauczycielka i zarazem ofiarna działaczka opozycji (animatorka doskonałego pisma “Karta” i felietonistka “Kultury Niezależnej”) koniecznie chciała też, żeby swoją pracę zaprezentował Jacek.
– Przy Jankielu… – rozłożył w odpowiedzi ręce. I nauczycielka dała spokój.
Alicja Wancerz-Gluza (ur. 26 czerwca 1956 w Warszawie) – polska działaczka społeczna, związana z Ośrodkiem KARTA. Źródło: Karta
Jacek Madany kochał życie i nie tylko ubarwiał je, jak tylko mógł, ale w miarę możliwości – czynił lepszym.

 

W polskich lasach kleszcze? Mów do mnie jeszcze…

Odwaga zaś nie opuściła go nigdy. Również w latach 90, kiedy zamiast bezpieki tak wielu z nas zaczęło się bać korporacji, traktujących świeżo nawróconą na kapitalizm Polskę jak bantustan.
 
Właśnie wtedy pojawiła się wersja o groźnej epidemii, spowodowanej jakoby przez kleszcze w polskich lasach. Nie potwierdzali wcale tego epidemiolodzy, ale nie kwapili się również dementować. Pracując wówczas w “Wiadomościach TVP” postanowiłem zweryfikować usłyszaną od pracowników sektora turystycznego wersję, że nic wielkiego się nie dzieje, a źródłem złowrogiej pogłoski pozostaje międzynarodowa konkurencja polskich organizatorów wycieczek.
 
Nasz kraj stał się bowiem po upadku żelaznej kurtyny modną – jak mówi się w tej branży – destynacją.
 
Niestety, kolejny rozmówcy z biur podróży, również tych potężnych, których stać na prawnika i ochronę osobistą – odmawiali powiedzenia do kamery, jak rzecz się naprawdę przedstawia albo już umówieni, wycofywali się w ostatniej chwili przed nagraniem.
 
To Jacek Madany, wtedy właściciel niewielkiej firmy turystycznej z siedzibą w hali targowej pod warszawskim Mostem Poniatowskiego – bez wielkiego namawiania stanął przed kamerą “Wiadomości” i powiedział jasno na użytek mojego materiału, że psychozę zagrożenia chorobowego w polskich lasach podsycają nieuczciwi zagraniczni, głównie niemieccy konkurenci polskich biur. Tak to poszło w głównym wydaniu o 19,30. Psychoza się skończyła równie nagle jak zaczęła.
 
Jak zawsze poważył się na to, przed czym drżeli inni. Ostatni kowboj.
 
Takim go zapamiętamy.
  
Bardzo nam go brakuje.
Udostepnij na Facebook
Dodaj na Twitter
Piramida demokracji

Jeden bunt przy urnach dopiero co nastąpił. Obywatele w ostatnim głosowaniu zawstydzili polityków, powtarzających przedtem, że życie publiczne przeciętnego Polaka nie pasjonuje. Zaprzeczyły temu długie wieczorne kolejki do urn wyborczych.Czytaj więcej ..

Jedziemy na Euro

Po wyeliminowaniu Walii rzutami karnymi w barażowym meczu na wyjeździe – polscy piłkarze pojadą na Mistrzostwa Europy. Nie ma sensu narzekanie, że awans zdobyli w ostatnim momencie albo nie w takim stylu jak trzeba. Kto nie umie cieszyć się z sukcesów, kolejnych już nie odniesie.Czytaj więcej ..

Między nami a Walijczykami

Ustrzegliśmy się podobnie niemiłej niespodzianki, jaką w grupie eliminacyjnej stała się porażka z Mołdawią. Piłkarze Michała Probierza zgodnie z planem i rankingami pokonali Estonię 5:1 i o awans do finałów Euro zagrają w Cardiff z Walią. To symboliczne dla nas miejsce i przeciwnik.Czytaj więcej ..

Jaka tragedia taka Balladyna

Minął czas, kiedy Nową Lewicę uosabiały miła buzia i posągowa sylwetka Magdaleny Ogórek. Z sejmowej trybuny gorszą twarz postkomunizmu zaprezentowała przewodnicząca klubu Anna Maria Żukowska, zapowiadająca, że znane ze “strajku kobiet” błyskawice powrócą i jedna z nich porazi Szymona Hołownię ..Czytaj więcej ..

© 2023 Copyright: Grupa Medialna Gruszka

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Notify of
0 Comments
Newest
Oldest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments